Płacimy niepodległością za rządy Tuska
W 2006 r. w rozmowie z „GP” premier Jarosław Kaczyński powiedział: „W Polsce nie ma żadnego państwa. To jedno z głównych błędnych założeń mediów, które myślą tak: oto przychodzi nowy rząd i aparat państwowy zaczyna realizować jego postanowienie. Otóż nie. Niczego takiego u nas nie ma”. Coś się od tego czasu zmieniło?
Nie ulega wątpliwości, że ta diagnoza dziś jest jeszcze ostrzejsza. Jestem posłem od roku. W ciągu tego czasu w moim okręgu wyborczym przestały istnieć sąd, kilka szkół i połączeń kolejowych, zamknięto oddział pogotowia ratunkowego, bankrutują jednostki straży pożarnej i oddziały szpitali, likwiduje się ważne placówki obsługujące rolników – a to i tak niepełna lista. Nie sądzę, by rejon Wadowic, Chrzanowa, Oświęcimia, Myślenic i Suchej Beskidzkiej był terenem szczególnie niszczycielskiej działalności rządu Donalda Tuska. To zapewne ogólnopolski standard. Prawda jest zatem taka, że na oczach obywateli znikają instytucje państwa, a proces ten postępuje w zatrważającym tempie. Ludzie rozglądają się wokół i nie widzą państwa, które mogłoby służyć im pomocą.
Czy Donald Tusk uznał, że im państwa mniej, tym ludziom lepiej? Czy stracił kontrolę nad czymkolwiek – jest po prostu dramatycznie nieskutecznym premierem, a zręcznym propagandystą?
Warto powrócić do wizji państwa, którą Donald Tusk zaprezentował podczas swojego pierwszego exposé, ogłaszając „republikę miłości”. Otóż wówczas lider PO mówił o czymś, co można nazwać samobieżnym ładem: premier niewiele już może, sprawy toczą się same, a obywatele muszą stać się niemal samowystarczalni. I trzeba przyznać, iż tej wizji pozostaje do bólu wierny. To przecież dlatego, pytany choćby o notatkę w sprawie Amber Gold, odpowiadał, że gdyby miał wszystko czytać, to by zwariował, a gdy jest obarczany odpowiedzialnością za złe funkcjonowanie głównych instytucji państwa, tłumaczy, że wszystkie są niezależne i on nic do nich nie ma. Z tych niekiedy groteskowych wyjaśnień premiera wyłania się obraz państwa całkowicie rozprężonego, będącego zlepkiem kilkuset nieskoordynowanych ze sobą instytucji, nad których pracą nikt nie panuje. Szef rządu interesuje się nimi dopiero wówczas, gdy jest to w jego politycznym interesie. Na myślenie w kategoriach interesu państwa w ogóle nie ma miejsca – cała aktywność premiera determinowana jest celami politycznymi jego formacji. Dlatego właśnie rząd działa jak w konwulsjach – miota się od akcji do akcji. Gdy w interesie Platformy jest walka z dopalaczami, to całe państwo jest dosłownie rzucone na ten odcinek, a kiedy doradcy od PR wymyślają inny trik – instytucje państwa otrzymują rozkaz zaprzestania tych wszystkich działań i zajmowania się z dnia na dzień czym innym, np. maszynami do gier losowych. I tak w kółko.
Mamy do czynienia ze zdecydowaną hegemonią woli politycznej nad procedurami i prawem. Efektem tego jest wykształcenie w machinie państwowej oczekiwania na dyrektywy polityczne. Jeśli one nie przychodzą, machina zastyga w bezruchu. Tymczasem w nowoczesnym państwie procedury i prawo są przestrzegane, a urzędy wykonują swoje obowiązki w sposób powtarzalny i rytmiczny. W takich warunkach nawet słaby premier, choćby taki, który uważa, że nic nie może, nie popsuje zbyt wiele.
Czy tuskowe „nic nie mogę” nie jest tak naprawdę „nic mi się nie chce”?
Tak. To rzeczywiście bardziej precyzyjne określenie. Można je uzupełnić jeszcze jedną dewizą Donalda Tuska: jeśli muszę coś zrobić, to tylko wówczas, gdy wymaga tego mój interes polityczny. Wcielając ją w życie podczas pięciu lat swoich rządów, skutecznie zniszczył resztki proceduralnego państwa. Symbolem tego jest sędzia Milewski, który czeka na wytyczne od „najwyższego zwierzchnika”, w jaki sposób ma zastosować superpodstawową procedurę – rozpoznanie sprawy oskarżonego. Blokuje oczywiste działanie, bo wie, że w Polsce rządzi polityczna dyrektywa, a nie prawo. W śledztwie dotyczącym przyczyn katastrofy smoleńskiej nie ma nawet śladu działań proceduralnych. Jest wyłącznie polityka. Nikt nie pyta, jakie działania powinny wdrożyć instytucje państwa w tak nadzwyczajnej sprawie, jest tylko troska o właściwe rozegranie polityczne tej tragedii. Dlatego właśnie nie ma dokumentów dotyczących porozumień z Rosjanami, nie znamy podstaw prawnych, na których się one opierały. Nie jesteśmy w stanie określić, jaki status miał duet Kopacz– Arabski w Moskwie. Premier mówi w Sejmie, iż nie musieli tam jechać, a skoro pojechali, to wszyscy powinni być im wdzięczni. Jak mamy to rozumieć? Negocjowali z Rosjanami nie jako ministrowie, lecz jako wolontariusze?
Czy na pewno nie ma dokumentów, o których Pan mówi, czy po prostu Donald Tusk wszystko utajnia?
Nie byłbym zaskoczony, gdyby po dochodzeniu okazało się, że decyzje i działania w sprawie Smoleńska nigdy nie miały odzwierciedlenia w dokumentach. To efekt nie tylko tajności, ale także dowód na wyłączenie procedur i dominację interesu politycznego. Taka sytuacja siłą rzeczy wyklucza jawność. Co Tusk ma powiedzieć obywatelom: wybaczcie, ale władza jest dla nas najważniejsza, wasze sprawy i przyszłość Polski nas nie obchodzą? Musi ukrywać przed opinią publiczną informacje o działaniach swojego rządu. I tak czyni – posłowie opozycji nie mają szansy na uzyskanie rzetelnych informacji, posłowie koalicji nie są nimi zainteresowani.
W Polsce pokutuje przekonanie, że nowoczesne państwo to takie, którego prawie nie ma – scedowało swoje obowiązki na instytucje pozarządowe lub samorządowe, bo mają być najskuteczniejsze.
Polakom od lat wmawia się, że mamy państwo zbyt socjalne, że za dużo od państwa wymagamy. To, w mojej ocenie, jedna z większych fikcji. Jest dokładnie odwrotnie. Polacy są bardzo zaradni i nie oczekują od państwa nie wiadomo czego. Są przedsiębiorczy i pracowici, a Donald Tusk jest mistrzem nietrafionych podań. Marnuje potencjał wypracowywany przez obywateli. Tusk rządzi Polską od pięciu lat. W tym czasie Polacy co roku wypracowują wzrost PKB, a premier i jego ministrowie wypracowali 300 mld długu, 3 mln bezrobotnych (łącznie z tymi, którzy musieli szukać pracy poza krajem). Na domiar złego okazuje się, iż nie ma pieniędzy na zabezpieczenie podstawowych potrzeb ludności. O przetrwanie walczą nawet tak kluczowe dla ochrony zdrowia instytucje jak Centrum Zdrowia Dziecka. Jako obywatel pytam: co się dzieje z naszymi pieniędzmi?
A co do samorządów, to oczywiście nie ma nic złego w delegowaniu zadań, ale trzeba zapewnić środki na ich realizację. Metoda rządu jest taka: macie zrobić to i to, ale nie obchodzi nas, jak za to zapłacicie. Doprawdy, nie ma w tym nawet grama nowoczesności. Tydzień temu odwiedzałem w jednej z gmin w moim okręgu wyborczym ludzi korzystających z pomocy opieki społecznej. Spotkałem osoby, które nie chcą od państwa zbyt wiele. Przeciwnie, radzą sobie ze swoimi kłopotami, jak potrafią. Chcą tylko jednego: żeby nie byli przez rząd oszukiwani choćby nagłą zmianą listy leków refundowanych, która wywraca ich domowy budżet do góry nogami. Samorządy chcą też tylko tego, by obowiązki, które biorą na siebie za rząd centralny, były powiązane z wysokością ich udziału w naszych podatkach. Takie proste, ale dla rządu takie trudne, bo rząd gubi gdzieś pieniądze.
To ja zapytam jako obywatel – wie Pan, co się dzieje z naszymi pieniędzmi?
Powracamy do sprawy tajności. Mówię zupełnie szczerze – posłowie opozycji są skutecznie pozbawiani informacji o działaniach rządu, o możliwości kontroli już w ogóle nie wspominam. Do rangi symbolu urasta głosowanie w sprawie powołania komisji śledczej dotyczącej Amber Gold. Mobilizacja Platformy była taka jak podczas głosowania votum zaufania dla rządu. Walka o zablokowanie skutecznego i przejrzystego zbadania piramidy finansowej Marcina P. było zatem dla PO bojem na śmierć i życie, równym walce o rząd. Nikt chyba nie ma wątpliwości, dlaczego. Afera Amber Gold to modelowy przykład patologii czasów Donalda Tuska. Władza daje przyzwolenie różnym grupom towarzysko-biznesowo-przestępczym do żerowania na ludziach i instytucjach państwa. Korupcja, nepotyzm, niegospodarność zrobiły z publicznej kasy sito. Dopiero następca Tuska będzie mógł sprawdzić, ile przez nie wyciekło.
W jaki sposób wycofanie się rządu RP z wyjaśnienia przyczyn katastrofy smoleńskiej wpływa na postrzeganie Polski na arenie międzynarodowej?
Katastrofa smoleńska jest momentem kulminacyjnym zacieśniania relacji polsko-rosyjskich, które rozpoczęło się na samym początku rządu Donalda Tuska. Warto pamiętać, iż pierwszym zagranicznym rozmówcą lidera Platformy po objęciu urzędu premiera był ambasador Federacji Rosyjskiej w Polsce. Później było spotkanie na Westerplatte z Władimirem Putinem i współdziałanie rządu Polski i Rosji, którego celem było niedopuszczenie do uczczenia przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego 70. rocznicy zbrodni katyńskiej. Po 10 kwietnia 2010 r. to reżyserowane i niemające żadnego potwierdzenia w rzeczywistości bratanie polsko-rosyjskie nabrało wręcz perwersyjnego charakteru. Sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych resort kierowany przez pana Sikorskiego zaprezentował dokument, w którym śmierć całej delegacji RP z prezydentem na czele została określona jako „czynnik rzutujący na relacje między Polską a FR”. Nie treść, nie istotny punkt tych relacji, lecz „rzutujący czynnik”. Tak mogło się stać tylko dlatego, że z trumien ofiar katastrofy smoleńskiej uczyniono budulec nowych, przyjacielskich relacji polsko-rosyjskich, już na drugi dzień zaczęto w kółko o tym mówić, żeby wbić to Polakom do głowy: Smoleńsk – pojednanie, Smoleńsk – pojednanie. To wręcz diaboliczne. Ale jednocześnie jest bardzo czytelnym sygnałem dla świata: Polska gra na Rosję i to za wszelką cenę. Dzisiejsze nasze relacje z Gruzją czy Ukrainą są konsekwencją tego kursu. Jeśli symbolem wschodniej polityki śp. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego był przyjazd szefów państw naszego regionu do Tbilisi w obronie Gruzji, to symbolem polityki dzisiejszej władzy jest tzw. trójkąt królewiecki. Jest to trójkąt skrajnie nierównoboczny, w ramach którego szefowie dyplomacji Niemiec i Rosji dominują nad ministrem spraw zagranicznych RP.
Jakie są konsekwencje perwersyjnego pojednania polsko-rosyjskiego zbudowanego na grobach ofiar katastrofy smoleńskiej?
One w dużej mierze są jeszcze przed nami. I w mojej ocenie trudno jest je dziś precyzyjnie określić. Widzimy te, które wynikają z wyboru strategicznych partnerów: Rosji na wschodzie i Niemiec na zachodzie. Polski rząd jest dziś na arenie europejskiej całkowicie niesamodzielny, a jego polityka to seria straconych szans.
Czy polityka europejska rządu Donalda Tuska ma w ogóle jakiś cel?
Celem jest utrzymanie władzy.
Celem polskiej dyplomacji jest zapewnienie władzy liderowi PO? Chce Pan powiedzieć, iż MSZ ma kompletnie w nosie interes Rzeczypospolitej, a cała jego aktywność nakierowana jest tylko na to, czego chce Donald Tusk?
Jest nastawiona na to, by Unia Europejska, a przede wszystkim jej – używając określenia Radosława Sikorskiego – „największy udziałowiec” wspierał władzę Donalda Tuska w Polsce. Celem tego działania jest doprowadzenie do sytuacji, w której Polacy nie będą widzieli alternatywy wobec Platformy Obywatelskiej i jej lidera.
Czyli chodzi o to, by nas nastraszyć, iż bez Tuska u władzy zostaniemy sami i zginiemy?
W mojej ocenie czeka nas scenariusz grecki. Jakakolwiek alternatywa dla skorumpowanego, nieudolnego, prowadzącego kraj do poddaństwa rządu będzie przez świat zewnętrzny przedstawiana jako szaleństwo. Polacy usłyszą, że jeśli wybiorą opozycję, to rozpocznie się wojna z Rosją i nie dostaniemy ani jednego euro z unijnej kasy. Na taki scenariusz pracuje MSZ pod wodzą Radosława Sikorskiego.
Za poparcie Tuska świat zewnętrzny nie wystawi rachunku PO, tylko Polsce. Ile zatem będzie kosztował zagraniczny PR premiera?
Cena będzie gigantyczna. Wystarczy przyjrzeć się temu, co dziś dzieje się w Unii Europejskiej. Niemcy zaganiają nas do zagrody zwanej euro. Mrzonki Tuska i Sikorskiego o prowadzeniu polityki zależności od Niemiec i uniknięciu przyjmowania zbyt wielu zobowiązań właśnie pryskają jak bańka mydlana. Co chwilę rośnie cena za „bycie w głównym nurcie”, cena płacona naszą niepodległością. Prosty przykład: jeszcze nie tak dawno rząd mówił, że nie przystąpi do unijnego nadzoru bankowego, dziś już tłumaczy, że zrobi to „dla naszego dobra”! Polska traci podmiotowość, bo rząd utracił zdolność do formułowania narodowych celów politycznych. Koszt tego zaczynamy wyraźnie odczuwać także we własnych portfelach. Choćby poprzez rosnące ceny prądu czy wzrost podatków. Dzisiejszy świat należy do tych, którzy upominają się o swoje, bycie klakierem innych to wyjątkowo mało opłacalne zajęcie. Tymczasem kryzys jest szansą ekspansji gospodarczej na świat. Najlepsi polscy dyplomaci powinni pracować na rzecz naszych przedsiębiorstw w Afryce, Ameryce Południowej czy Azji Środkowej. Sprawne placówki dyplomatyczne w tych, może egzotycznych dla nas, krajach to nie fanaberia, lecz realny interes. Dzieje się jednak zupełnie odwrotnie – MSZ ogranicza swoją działalność dokładnie wtedy i tam, kiedy i gdzie polscy przedsiębiorcy mogliby zarobić. Ale jak ma być inaczej, skoro na placówki minister Sikorski wysyła ludzi niekiedy zupełnie przypadkowych, takich od Sasa do lasa.
Czy są granice naszej integracji z Unią Europejską, skoro celem tego procesu jest interes dzisiejszej elity władzy, a nie interes Polski?
Dokładnie zapamiętałem metaforę, której użył nowy minister odpowiedzialny w rządzie za sprawy europejskie: „Celem rządu jest powolne zanurzanie Polski w Unii Europejskiej”. Ta uwaga nie wzbudziłaby zaniepokojenia, gdyby Polska była łodzią podwodną, a nie państwem. Skoro tak nie jest, to zanurzanie najpewniej okaże się przytapianiem. W takiej sytuacji granicą jest – kontynuując narrację pana ministra – bezdech. A teraz poważnie. Jeśli celem polityki jest coś innego niż interes państwa, to tak naprawdę etapy integracji będą jedynie ceną, którą trzeba zapłacić. Granicy nie ma.
Czy trzecie exposé jest pierwszą pożegnalną mową Donalda Tuska?
Na pewno jest ucieczką przed odpowiedzialnością. Nie można wiecznie ogłaszać nowego otwarcia, nie rozliczając dotychczasowych działań. Tak działają przywódcy niedemokratycznych państw. Mobilizują swoich obywateli do kolejnego wysiłku, ale nie wspominają, jak spożytkowali poprzedni. Tusk odwołał się w Sejmie do zaufania swoich partyjnych podwładnych, czyli posłów, bo wie, że nie może się odwołać do zaufania społeczeństwa, skoro 3/4 ludzi nie chce tego rządu. Tusk jest jak czarownica z bajek: pyta się koalicyjnego lustereczka, czy jest dobrym premierem, bo wie, że ono mu zawsze przytaknie. Tyle że Polska myśli już całkiem inaczej.(Niezależna pl)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz