piątek, 19 października 2012

Płacimy niepodległością za  rządy Tuska

Płacimy niepodległością za  rządy Tuska - niezalezna.pl(foto. Tomasz Adamowicz/Gazeta Polska)
Tusk jest jak czarownica z  bajek: pyta się koalicyjnego lustereczka, czy jest dobrym premierem, bo  wie, że  ono mu zawsze przytaknie. Tyle że  Polska myśli już całkiem inaczej –  mówi prof.  Krzysztof Szczerski w rozmowie z Katarzyną Gójską-Hejke.


W  2006 r. w  rozmowie z „GP” premier Jarosław Kaczyński powiedział: „W  Polsce nie ma  żadnego państwa. To  jedno z  głównych błędnych założeń mediów, które myślą tak: oto przychodzi nowy rząd i  aparat państwowy zaczyna realizować jego postanowienie. Otóż nie. Niczego takiego u  nas nie ma”. Coś się od  tego czasu zmieniło?
Nie ulega wątpliwości, że  ta  diagnoza dziś jest jeszcze ostrzejsza. Jestem posłem od  roku. W  ciągu tego czasu w  moim okręgu wyborczym przestały istnieć sąd, kilka szkół i  połączeń kolejowych, zamknięto oddział pogotowia ratunkowego, bankrutują jednostki straży pożarnej i  oddziały szpitali, likwiduje się ważne placówki obsługujące rolników –  a  to  i  tak niepełna lista. Nie sądzę, by  rejon Wadowic, Chrzanowa, Oświęcimia, Myślenic i  Suchej Beskidzkiej był terenem szczególnie niszczycielskiej działalności rządu Donalda Tuska. To  zapewne ogólnopolski standard. Prawda jest zatem taka, że  na  oczach obywateli znikają instytucje państwa, a  proces ten postępuje w  zatrważającym tempie. Ludzie rozglądają się wokół i  nie widzą państwa, które mogłoby służyć im pomocą.

Czy Donald Tusk uznał, że  im państwa mniej, tym ludziom lepiej? Czy stracił kontrolę nad czymkolwiek –  jest po prostu dramatycznie nieskutecznym premierem, a  zręcznym propagandystą?
Warto powrócić do  wizji państwa, którą Donald Tusk zaprezentował podczas swojego pierwszego exposé, ogłaszając „republikę miłości”. Otóż wówczas lider PO mówił o  czymś, co  można nazwać samobieżnym ładem: premier niewiele już może, sprawy toczą się same, a  obywatele muszą stać się niemal samowystarczalni. I trzeba przyznać, iż tej wizji pozostaje do  bólu wierny. To  przecież dlatego, pytany choćby o  notatkę w  sprawie Amber Gold, odpowiadał, że  gdyby miał wszystko czytać, to  by  zwariował, a  gdy jest obarczany odpowiedzialnością za  złe funkcjonowanie głównych instytucji państwa, tłumaczy, że  wszystkie są niezależne i  on nic do  nich nie ma. Z  tych niekiedy groteskowych wyjaśnień premiera wyłania się obraz państwa całkowicie rozprężonego, będącego zlepkiem kilkuset nieskoordynowanych ze  sobą instytucji, nad których pracą nikt nie panuje. Szef rządu interesuje się nimi dopiero wówczas, gdy jest to  w  jego politycznym interesie. Na  myślenie w  kategoriach interesu państwa w  ogóle nie ma  miejsca –  cała aktywność premiera determinowana jest celami politycznymi jego formacji. Dlatego właśnie rząd działa jak w  konwulsjach –  miota się od  akcji do  akcji. Gdy w  interesie Platformy jest walka z  dopalaczami, to  całe państwo jest dosłownie rzucone na  ten odcinek, a  kiedy doradcy od  PR wymyślają inny trik –  instytucje państwa otrzymują rozkaz zaprzestania tych wszystkich działań i  zajmowania się z  dnia na  dzień czym innym, np. maszynami do  gier losowych. I  tak w  kółko.
Mamy do  czynienia ze  zdecydowaną hegemonią woli politycznej nad procedurami i  prawem. Efektem tego jest wykształcenie w  machinie państwowej oczekiwania na dyrektywy polityczne. Jeśli one nie przychodzą, machina zastyga w  bezruchu. Tymczasem w  nowoczesnym państwie procedury i  prawo są  przestrzegane, a  urzędy wykonują swoje obowiązki w  sposób powtarzalny i  rytmiczny. W  takich warunkach nawet słaby premier, choćby taki, który uważa, że  nic nie może, nie popsuje zbyt wiele.

Czy tuskowe „nic nie mogę” nie jest tak naprawdę „nic mi  się nie chce”?
Tak. To  rzeczywiście bardziej precyzyjne określenie. Można je  uzupełnić jeszcze jedną dewizą Donalda Tuska: jeśli muszę coś zrobić, to  tylko wówczas, gdy wymaga tego mój interes polityczny. Wcielając ją  w  życie podczas pięciu lat swoich rządów, skutecznie zniszczył resztki proceduralnego państwa. Symbolem tego jest sędzia Milewski, który czeka na  wytyczne od „najwyższego zwierzchnika”, w  jaki sposób ma  zastosować superpodstawową procedurę –  rozpoznanie sprawy oskarżonego. Blokuje oczywiste działanie, bo  wie, że  w  Polsce rządzi polityczna dyrektywa, a  nie prawo. W  śledztwie dotyczącym przyczyn katastrofy smoleńskiej nie ma  nawet śladu działań proceduralnych. Jest wyłącznie polityka. Nikt nie pyta, jakie działania powinny wdrożyć instytucje państwa w  tak nadzwyczajnej sprawie, jest tylko troska o  właściwe rozegranie polityczne tej tragedii. Dlatego właśnie nie ma  dokumentów dotyczących porozumień z  Rosjanami, nie znamy podstaw prawnych, na  których się one opierały. Nie jesteśmy w  stanie określić, jaki status miał duet Kopacz– Arabski w  Moskwie. Premier mówi w  Sejmie, iż nie musieli tam jechać, a  skoro pojechali, to  wszyscy powinni być im wdzięczni. Jak mamy to  rozumieć? Negocjowali z  Rosjanami nie jako ministrowie, lecz jako wolontariusze?

Czy na pewno nie ma  dokumentów, o  których Pan mówi, czy po  prostu Donald Tusk wszystko utajnia?
Nie byłbym zaskoczony, gdyby po  dochodzeniu okazało się, że  decyzje i  działania w  sprawie Smoleńska nigdy nie miały odzwierciedlenia w  dokumentach. To  efekt nie tylko tajności, ale także dowód na  wyłączenie procedur i  dominację interesu politycznego. Taka sytuacja siłą rzeczy wyklucza jawność. Co  Tusk ma powiedzieć obywatelom: wybaczcie, ale władza jest dla nas najważniejsza, wasze sprawy i  przyszłość Polski nas nie obchodzą? Musi ukrywać przed opinią publiczną informacje o  działaniach swojego rządu. I  tak czyni –  posłowie opozycji nie mają szansy na  uzyskanie rzetelnych informacji, posłowie koalicji nie są  nimi zainteresowani.

W  Polsce pokutuje przekonanie, że  nowoczesne państwo to  takie, którego prawie nie ma  –  scedowało swoje obowiązki na  instytucje pozarządowe lub samorządowe, bo  mają być najskuteczniejsze.
Polakom od  lat wmawia się, że  mamy państwo zbyt socjalne, że  za  dużo od  państwa wymagamy. To, w  mojej ocenie, jedna z  większych fikcji. Jest dokładnie odwrotnie. Polacy są  bardzo zaradni i  nie oczekują od  państwa nie wiadomo czego. Są  przedsiębiorczy i  pracowici, a  Donald Tusk jest mistrzem nietrafionych podań. Marnuje potencjał wypracowywany przez obywateli. Tusk rządzi Polską od  pięciu lat. W  tym czasie Polacy co  roku wypracowują wzrost PKB, a  premier i jego ministrowie wypracowali 300 mld długu, 3 mln bezrobotnych (łącznie z  tymi, którzy musieli szukać pracy poza krajem). Na  domiar złego okazuje się, iż nie ma  pieniędzy na  zabezpieczenie podstawowych potrzeb ludności. O  przetrwanie walczą nawet tak kluczowe dla ochrony zdrowia instytucje jak Centrum Zdrowia Dziecka. Jako obywatel pytam: co  się dzieje z  naszymi pieniędzmi?
A  co  do  samorządów, to  oczywiście nie ma  nic złego w  delegowaniu zadań, ale trzeba zapewnić środki na  ich realizację. Metoda rządu jest taka: macie zrobić to  i  to, ale nie obchodzi nas, jak za  to  zapłacicie. Doprawdy, nie ma  w  tym nawet grama nowoczesności. Tydzień temu odwiedzałem w  jednej z  gmin w  moim okręgu wyborczym ludzi korzystających z  pomocy opieki społecznej. Spotkałem osoby, które nie chcą od  państwa zbyt wiele. Przeciwnie, radzą sobie ze  swoimi kłopotami, jak potrafią. Chcą tylko jednego: żeby nie byli przez rząd oszukiwani choćby nagłą zmianą listy leków refundowanych, która wywraca ich domowy budżet do  góry nogami. Samorządy chcą też tylko tego, by  obowiązki, które biorą na  siebie za  rząd centralny, były powiązane z  wysokością ich udziału w naszych podatkach. Takie proste, ale dla rządu takie trudne, bo  rząd gubi gdzieś pieniądze.

To  ja  zapytam jako obywatel –  wie Pan, co  się dzieje z  naszymi pieniędzmi?
Powracamy do  sprawy tajności. Mówię zupełnie szczerze –  posłowie opozycji są  skutecznie pozbawiani informacji o  działaniach rządu, o  możliwości kontroli już w  ogóle nie wspominam. Do  rangi symbolu urasta głosowanie w  sprawie powołania komisji śledczej dotyczącej Amber Gold. Mobilizacja Platformy była taka jak podczas głosowania votum zaufania dla rządu. Walka o  zablokowanie skutecznego i  przejrzystego zbadania piramidy finansowej Marcina P. było zatem dla PO bojem na  śmierć i  życie, równym walce o  rząd. Nikt chyba nie ma  wątpliwości, dlaczego. Afera Amber Gold to  modelowy przykład patologii czasów Donalda Tuska. Władza daje przyzwolenie różnym grupom towarzysko-biznesowo-przestępczym do  żerowania na  ludziach i instytucjach państwa. Korupcja, nepotyzm, niegospodarność zrobiły z  publicznej kasy sito. Dopiero następca Tuska będzie mógł sprawdzić, ile przez nie wyciekło.

W  jaki sposób wycofanie się rządu RP z  wyjaśnienia przyczyn katastrofy smoleńskiej wpływa na  postrzeganie Polski na  arenie międzynarodowej?
Katastrofa smoleńska jest momentem kulminacyjnym zacieśniania relacji polsko-rosyjskich, które rozpoczęło się na  samym początku rządu Donalda Tuska. Warto pamiętać, iż pierwszym zagranicznym rozmówcą lidera Platformy po  objęciu urzędu premiera był ambasador Federacji Rosyjskiej w  Polsce. Później było spotkanie na  Westerplatte z  Władimirem Putinem i  współdziałanie rządu Polski i  Rosji, którego celem było niedopuszczenie do  uczczenia przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego 70. rocznicy zbrodni katyńskiej. Po  10 kwietnia 2010  r. to  reżyserowane i  niemające żadnego potwierdzenia w  rzeczywistości bratanie polsko-rosyjskie nabrało wręcz perwersyjnego charakteru. Sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych resort kierowany przez pana Sikorskiego zaprezentował dokument, w którym śmierć całej delegacji RP z  prezydentem na  czele została określona jako „czynnik rzutujący na  relacje między Polską a  FR”. Nie treść, nie istotny punkt tych relacji, lecz „rzutujący czynnik”. Tak mogło się stać tylko dlatego, że  z  trumien ofiar katastrofy smoleńskiej uczyniono budulec nowych, przyjacielskich relacji polsko-rosyjskich, już na  drugi dzień zaczęto w  kółko o  tym mówić, żeby wbić to  Polakom do  głowy: Smoleńsk –  pojednanie, Smoleńsk – pojednanie. To  wręcz diaboliczne. Ale jednocześnie jest bardzo czytelnym sygnałem dla świata: Polska gra na  Rosję i  to  za wszelką cenę. Dzisiejsze nasze relacje z  Gruzją czy Ukrainą są  konsekwencją tego kursu. Jeśli symbolem wschodniej polityki śp. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego był przyjazd szefów państw naszego regionu do  Tbilisi w  obronie Gruzji, to  symbolem polityki dzisiejszej władzy jest tzw. trójkąt królewiecki. Jest to  trójkąt skrajnie nierównoboczny, w  ramach którego szefowie dyplomacji Niemiec i  Rosji dominują nad ministrem spraw zagranicznych RP.

Jakie są  konsekwencje perwersyjnego pojednania polsko-rosyjskiego zbudowanego na  grobach ofiar katastrofy smoleńskiej?
One w  dużej mierze są  jeszcze przed nami. I  w  mojej ocenie trudno jest je  dziś precyzyjnie określić. Widzimy te, które wynikają z  wyboru strategicznych partnerów: Rosji na  wschodzie i  Niemiec na  zachodzie. Polski rząd jest dziś na  arenie europejskiej całkowicie niesamodzielny, a  jego polityka to  seria straconych szans.

Czy polityka europejska rządu Donalda Tuska ma  w  ogóle jakiś cel?
Celem jest utrzymanie władzy.

Celem polskiej dyplomacji jest zapewnienie władzy liderowi PO? Chce Pan powiedzieć, iż MSZ ma  kompletnie w  nosie interes Rzeczypospolitej, a  cała jego aktywność nakierowana jest tylko na  to, czego chce Donald Tusk?
Jest nastawiona na  to, by  Unia Europejska, a  przede wszystkim jej –  używając określenia Radosława Sikorskiego –  „największy udziałowiec” wspierał władzę Donalda Tuska w  Polsce. Celem tego działania jest doprowadzenie do  sytuacji, w  której Polacy nie będą widzieli alternatywy wobec Platformy Obywatelskiej i jej lidera.

Czyli chodzi o  to, by  nas nastraszyć, iż bez Tuska u  władzy zostaniemy sami i  zginiemy?
W  mojej ocenie czeka nas scenariusz grecki. Jakakolwiek alternatywa dla skorumpowanego, nieudolnego, prowadzącego kraj do  poddaństwa rządu będzie przez świat zewnętrzny przedstawiana jako szaleństwo. Polacy usłyszą, że  jeśli wybiorą opozycję, to  rozpocznie się wojna z  Rosją i  nie dostaniemy ani jednego euro z  unijnej kasy. Na  taki scenariusz pracuje MSZ pod wodzą Radosława Sikorskiego.

Za  poparcie Tuska świat zewnętrzny nie wystawi rachunku PO, tylko Polsce. Ile zatem będzie kosztował zagraniczny PR premiera?
Cena będzie gigantyczna. Wystarczy przyjrzeć się temu, co  dziś dzieje się w  Unii Europejskiej. Niemcy zaganiają nas do  zagrody zwanej euro. Mrzonki Tuska i Sikorskiego o  prowadzeniu polityki zależności od  Niemiec i  uniknięciu przyjmowania zbyt wielu zobowiązań właśnie pryskają jak bańka mydlana. Co  chwilę rośnie cena za „bycie w  głównym nurcie”, cena płacona naszą niepodległością. Prosty przykład: jeszcze nie tak dawno rząd mówił, że  nie przystąpi do  unijnego nadzoru bankowego, dziś już tłumaczy, że  zrobi to  „dla naszego dobra”! Polska traci podmiotowość, bo  rząd utracił zdolność do  formułowania narodowych celów politycznych. Koszt tego zaczynamy wyraźnie odczuwać także we  własnych portfelach. Choćby poprzez rosnące ceny prądu czy wzrost podatków. Dzisiejszy świat należy do  tych, którzy upominają się o  swoje, bycie klakierem innych to  wyjątkowo mało opłacalne zajęcie. Tymczasem kryzys jest szansą ekspansji gospodarczej na  świat. Najlepsi polscy dyplomaci powinni pracować na  rzecz naszych przedsiębiorstw w  Afryce, Ameryce Południowej czy Azji Środkowej. Sprawne placówki dyplomatyczne w  tych, może egzotycznych dla nas, krajach to  nie fanaberia, lecz realny interes. Dzieje się jednak zupełnie odwrotnie –  MSZ ogranicza swoją działalność dokładnie wtedy i  tam, kiedy i  gdzie polscy przedsiębiorcy mogliby zarobić. Ale jak ma  być inaczej, skoro na  placówki minister Sikorski wysyła ludzi niekiedy zupełnie przypadkowych, takich od  Sasa do  lasa.

Czy są  granice naszej integracji z  Unią Europejską, skoro celem tego procesu jest interes dzisiejszej elity władzy, a  nie interes Polski?
Dokładnie zapamiętałem metaforę, której użył nowy minister odpowiedzialny w  rządzie za sprawy europejskie: „Celem rządu jest powolne zanurzanie Polski w  Unii Europejskiej”. Ta  uwaga nie wzbudziłaby zaniepokojenia, gdyby Polska była łodzią podwodną, a  nie państwem. Skoro tak nie jest, to  zanurzanie najpewniej okaże się przytapianiem. W  takiej sytuacji granicą jest –  kontynuując narrację pana ministra –  bezdech. A  teraz poważnie. Jeśli celem polityki jest coś innego niż interes państwa, to  tak naprawdę etapy integracji będą jedynie ceną, którą trzeba zapłacić. Granicy nie ma.

Czy trzecie exposé jest pierwszą pożegnalną mową Donalda Tuska?
Na  pewno jest ucieczką przed odpowiedzialnością. Nie można wiecznie ogłaszać nowego otwarcia, nie rozliczając dotychczasowych działań. Tak działają przywódcy niedemokratycznych państw. Mobilizują swoich obywateli do  kolejnego wysiłku, ale nie wspominają, jak spożytkowali poprzedni. Tusk odwołał się w  Sejmie do zaufania swoich partyjnych podwładnych, czyli posłów, bo  wie, że  nie może się odwołać do  zaufania społeczeństwa, skoro 3/4 ludzi nie chce tego rządu. Tusk jest jak czarownica z  bajek: pyta się koalicyjnego lustereczka, czy jest dobrym premierem, bo  wie, że  ono mu zawsze przytaknie. Tyle że  Polska myśli już całkiem inaczej.(Niezależna pl)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz